10 sierpnia 2010

The Chemical Brothers - Dig Your Own Hole (1997)



Niektórzy uważają, że tych, co zażyli środki halucynogenne, zrozumie ten, kto sam je spróbuje. Ja znam jednak receptę, dzięki której nie będzie trzeba się martwić o późniejsze konsekwencje. Jest to płyta "Dig Your Own Hole" autorstwa The Chemical Brothers, kultowe dzieło jednych z twórców i propagatorów stylu big beat(nie mylić z polskim big bitem). Ich album to, jak kiedyś widziałem u kogoś w opinii na jego temat i tego się trzymam do dziś, psychodeliczna podróż pewnego wieczoru do klubu pełna różnego rodzaju przygód narkotycznych i kończąca się ostatecznie totalnym odlotem.

Już od pierwszych chwil wkraczamy do tego przedziwnego świata i poznajemy historię jednego z uczestników imprezy. Zaczyna się niewinnie - przed pójściem do klubu trzeba się "odpowiednio rozgrzać" i wspólnie ze znajomymi zapalić skręta. "Block Rockin' Beats" jest świetnym numerem wprowadzającym, linia basowa iście funkowa, perkusja zaś typowa do tańców breakdance. Uwielbiam te nagłe zwolnienie przy 4 minucie dające na myśl realny stan upalenia. Potem jest tytułowy kawałek. Jest on doskonałym przejściem do wyprawy na imprezę. Po drodze jesteśmy świadkami, że czas idzie w innym trybie, otoczenia zdaje się działać "do tyłu". Pojawiające się w pewnym momencie gwizdki wskazują, że jesteśmy blisko docelowego miejsca. Później następuje zmiana klimatu i jesteśmy już w klubie.

Od tego momentu wszystko dzieje się w tym punkcie, w różnych pomieszczeniach. Początek "Elektrobank" pozwala stwierdzić, że nasz bohater dotarł wraz ze swoimi znajomymi na koncert The Chemical Brothers. Dobrze się bawią, zaś my możemy dać się zanurzyć w transie. Jest to jeden z moich ulubionych utworów zważywszy na to, że był pierwszym obok "Hey Boy, Hey Girl" i "Galvanize", jaki usłyszałem od tego duetu. Od pierwszego uderzenia bomby atomowej w 6 min. zwalniamy tempo i towarzysze zażywają troszkę haszyszu, co daje im porządnego kopa i uczucie ekstazy. Kocham ten frag., naprawdę. W "Piku" mamy na początku mroźne wejście, by zaraz dojść do mocnego utworu breakbeat'owo/trip-hop'owego. Pozwala on na chwilę odpocząć od ciągłego szaleństwa, choć raczej nie do końca. Następny track powstał we współpracy z byłym obecnie gitarzystą i wokalistą brytyjskiej grupy Oasis - Noel'em Gallagher'em. Jak normalnie mam zdecydowaną niechęć do tegoż zespołu, to tu Noel spisał się dobrze, zresztą powtórzył to na następnej płycie Chemicznych Braci. Daje taką dawkę energii, że aż chce się działać. I w tym momencie nasza postać odkrywa, że jeden z kolegów zdobył troszkę ecstasy i  postanawiają rytualnie spożyć.

"It Doesn't Matter" wita nas house'owy podkład. Ten charakterystyczny bas tak wbija się w głowę, że poruszamy mimowolnie głową jak zahipnotyzowani. I głos mówiący "NIC SIĘ NIE STAŁO" - coś cudownego. Kolejny numer rozpoczyna się łamanym tempem perkusyjnym, by za chwilę przejść w klimat klasycznych kawałków techno. Prawdziwa perełka dla tych, co lubią klimaty Jeff Millsa, czy Juan Atkinsa. Tutaj śledzimy, jak bohater wraz z nowo poznaną dziewczyną zażywają amfetaminę dająca piorunujący efekt. Czujemy przytłaczające gorąco, ale także chęć do zrobienia czegoś. Wtedy zapewne ktoś był zazdrosny, że nasza postać poznała pannę, dlatego zaczyna się krótka, acz treściwa bijatyka. Sami jesteśmy bombardowani dźwiękami przywodzącymi na myśl bitwy b-boy'ów. Oczywiście wygrywa starcie z kolesiem, który powinien wiedzieć, że nie zadziera się z kimś, kto zażył konkretne rzeczy.

"Lost in the K-Hole" - ten utwór mówi sam za siebie. K-hole oznacza bowiem stan, jaki wprowadza nam ketamina. Tak właśnie czuje się nasz protegowany, gdy podsuwa mu jedna z przyjaciółek. Funk'owy vibe, ogólne poczucie zerwania z rzeczywistością - to jest to! Chyba coś ruszyło u bohatera, bowiem zaczyna czuć się niewesoło. Zastanawia się, jakby się czuł, gdyby jego rodzice zobaczyli jak wygląda, ogólnie uważa, że życie jest do dupy i nic nie warte. Dlatego postanawia się upić przy okazji kupując jakiś wspomagacz. Trafił na meskalinę.

I o dziwo zamiast pogorszyć stan naszego bohatera spowodowało coś innego - nieznane uczucie, jakby bardziej wyostrzyły mu się zmysły i szersze otworzenie umysłu na obce rzeczy. Nie jest na szczęście taki, jaki miał Johnny Depp w filmie "Las Vegas Parano" w scenie barowej. Mamy do czynienia z najprawdziwszą psychodeliczną orkiestrą pełna nagle przemijających odgłosów. Doskonały punkt kulminacyjny i najlepszy kawałek na płycie. Wątpię, żeby nawet sami Bracia przebili ten majstersztyk. Nasz protegowany po tym wszystkim zadowolony, że mógł brać udział w takiej imprezie, którą długo nie zapomni(o ile będzie w stanie ją pamiętać, rotfl).

Czy zaryzykuję mówiąc, że to opus magnum elektroniki? Myślę, że nie, zważywszy, że jest on zapewne jedną z głównych wytycznych dla muzyków spod znaku psytrance/goatrance. Choć ich twórczość nastawiona jest m.in. na kwasowy klimat, to NIKT nie przebije "Dig Your Own Hole", koniec kropka. Nie ma żadnego, absolutnie ŻADNEGO słabego punktu. Wszystko brzmi idealnie i klimatycznie. Zapewne wkrótce pojawi się recenzja ich najnowszego dzieła, tak więc czekajcie na nią. W tej chwili pozostaje mi tylko zachęcić was na uczestnictwo w Coke Live Music Festival, gdzie jednym z gości będzie właśnie ten duet. Będzie się działo!


10/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz