22 sierpnia 2010

BEST RAPPER ALIVE!


Lil' Wayne'a nikomu przedstawiać na bank nie muszę. Człowiek, który bardzo mocno namieszał w grze swoim przedostatnim albumem siedzi teraz niestety w pierdlu, a powinien nagrywać Cartera IV, więc FREE WEEZY i nagraj nam ziomie album ćwierćwiecza.
Tak czy inaczej, płytkę, którą dzisiaj zamierzam luźno sobie zrecenzjować uważam za najlepszą w dorobku Dwayne'a. A mowa oczywiście, o Tha Carter II.

Do samego krążka przekonałem się dopiero po drugim podejściu. Przy pierwszym nie dałem rady nawet dosłuchać tej płytki do końca. Na drugim się zajarałem, a po trzecim płytek ony wskoczył do TOP5 płyt mojego życia raczej. A czemu II jest tak genialna?

Sam nie wiem. Weezyego kocham przede wszystkim za to, że praktycznie w każdym kawałku słyszę to, jak on bawi się swoją muzyką. No, wyłączyając oczywiście traczki o poważniejszej tematyce, jak np. Tie My Hands (chociaż to z Carter'a III, ale chuj, to tylko przykład). Jaram się strasznie jego flowsami i skillsami, które na tej płytce miał prawie perfekcyjne. Tekstowo także nieraz mnie tu zaskakuje.

A bity? O mamo, podkłady jakie dojebali tutaj panowie T-Mix & Batman, The Runners czy słynny duet Cool 'N Dre to istny cud, z przegenialnym Best Rapper Alive( sampel Ironów, geez - co za pomysł, sami przyznajcie) na czele. Nie ma co się rozpisywać, po prostu czysta masakra.

Ficzuringi też - jak to w klasyku zazwyczaj jakimkolwiek - świetnie dobrane. Zadziwiająco świetnie wypadł Kurupt (nie, żebym go nie lubił, po prostu wcześniej nie wyobrażałem go sobie na płycie jakiegoś południowca, a już na pewno nie na płycie Weez'a). Bardzo też podoba mi się gościnny występ Birdmana, którego generalnie średnio lubię(no może poza Fully Loaded, 100 Million i Bossy, z tych solowych występków). Ano i o Robinie Thicke nie można zapomnieć, który również w kolejnej, trzeciej części Carter'a pokazał się z naprawdę dobrej strony. Reszta ziomków Wayne'a - bez zarzutu.

Teraz powinienem teoretycznie wypisać tu jakieś minusy, ale za chuja ich nie potrafię znaleźć. Można by się na siłę pokusić o stwierdzenie, że słuchane w kółko Mo' Fire robi się po jakimś czasie męczące, no ale to kurwa wystarczy nie słuchać tego w kółko.

15/10 albo więcej.

19 sierpnia 2010

Don Teflonu


Rick Ross a.k.a. jeden z najlepszych na Południu chyba, wydał, jak pewnie większość z was wie, niedawno krążek. Po epie The Albert Anastasia nadzieje moje co do płytki były mega srogie, zważywszy, że Ross zabrzmiał tu troszkę inaczej, ciężej( chociaż u Rick'a przymiotnik ten można różnie traktować), jednak w dalszym ciągu bardzo, bardzo tłusto. A płytka? No właśnie...

Zacznę od tego, że krążek - mimo wszystko - traktuję jako zawód. Nie jarałem się tą płytką całościowo prawie wcale, co działo się, podczas słuchania wszystkich pozostałych oficjalnych projektów Ross'a. Natomiast 'na wyrywki' to chyba najlepsza płytka Bawse'a. Kawałki I'm not a star, Free Mason(TO TRIO TO MIAZGA W CZYSTEJ POSTACI), Maybach music III czy Aston martin music to pieśni ryjące mi mózg, podobają mi się niemożliwie, wszystkie bym wrzucił chyba do Top20 kawałków tego roku ( w której to topce znalazło by się pewnie jakieś 50 kawałków, ale chuj). Leje szczerze na fakt, że wszystkie te traczki poza Free Mason to raczej średniaki/słabiaki liryczne - od Rick'a nie wymagam w sumie, żeby napierdalał mi tekstami Slug'a czy podwójnymi Kool G'iego - on ma bujać albo trochę nawet... smucić/mulić? Coś takiego.

Bitowo jest różnie. J.U.S.T.I.C.E. League - Ci panowie odjebali - jak zwykle - świetną robotę, brawa na stojąco, proszę państwa. The Inkredibles - podobnie. Lex Luger też się popisał, Rawse mistrzowsko wczuł się w takie biciki i dojebał dobre bangiery. MC Hammer brzmi chyba lepiej z Guczim właśnie, chociaż specjalnie się nad tym nie zastanawiałem. Co do zawodów producenckich, to największym zdecydowanie No I.D. Koleś, który odpierdalał mega robotę na płytkach Jay'a czy Common'a, tutaj odjebał jakąś szopkę. Tears of joy to imo prawie najgorszy kawałek na płytce, chociaż to może bardziej przez Cee-Lo, choć bit nie powala też, a powinien. Natomiast Live fast, die young - NIGGA PLEASE. Co to kurwa jest? Takie zmasowanie efektów, cyków, plimków i plusków, że to asłuchalne. Kanye ratuje się fajnym rappingiem, ale dla No I.D. nie mam usprawiedliwienia. Ogólnie - się chopakowi stopa powinęła, miejmy nadzieję, że stanie na równe nogi przed kolejnymi produkcjami. Reszta prod.ków - poprawnie lub bezbarwnie trochę, nie chce mi się pisać.

Ogólnie - hate it or love it, chociaż fani Ross'a nie powinni być jakoś mega zawiedzeni. Generalnie taką ':|' minę można mieć, bez szału, ale nie jest źle.

6 albo 7/10 albo inaczej, nie wiem, nie umiem się zdecydować.

15 sierpnia 2010

Freddie Gibbs - Str8 Killa EP (2010)



Prosto z Polski przenosimy się za ocean, do Stanów Zjednoczonych, aby przyjrzeć się jednemu z tamtejszych "freshmenów". Raper, którego dziś biorę pod lupę, zdążył już swoimi mixtape'ami (które nazwami i okładkami nawiązują do OutKast i Lauryn Hill) narobić trochę szumu wokół swojej osoby. Któż to taki? Pochodzący z miasta Gary w stanie Indiana kot Freddie Tipton znany jako Freddie Gibbs. 3 sierpnia bieżącego roku wydał ośmiotrackową epkę o znamiennym tytule "Str8 Killa EP".
Już po samej okładce i tytule można domyślić się, co Freddie nam zgotował. Cover epki jest dość surowy (czarne tło, napisy i czarno-białe zdjęcie twarzy rapera) przez co przywodzi na myśl klasyczne produkcje. Zaś "Str8 Killa" sugeruje nam, że materiał jest naładowany ośmioma świetnymi utworami. Jednak jak jest w rzeczywistości?

Zaczynijmy od autora epki. Freddie dysponuje mocnym, wyraźnym głosem, a także ciekawym flow. Bardzo umiejętnie zmienia prędkość wypluwania przez siebie słów - potrafi pędzić z prędkością najlepszego Ferrari, by po chwili zwolnić. Co ciekawe Gibbs nie ogranicza się tylko do rapowania. Zdarzają mu się chwile, w których jeszcze bardziej podkreśla melodyjność kolejnych linijek, a nawet śpiewa refreny.
Jednak walory techniczne nie są jego jedynymi zaletami. Co prawda tematy oscylują wokół gangsterki, lecz Tipton potrafi zaskoczyć błyskotliwą linijką czy nawiązaniem. Tekstowo stoi na naprawdę wysokim poziomie rzucając na prawo i lewo podwójnymi, dzięki czemu słuchacz nie ma wrażenia monotonii.
Całość składa się na iście wybuchową mieszankę, która powinna zaciekawić każdego, czy to hip-hopowego ortodoksa czy zaprzysięgłego południowca.

Pomimo tak wyraźnych atutów wokalnych Gibbs nie jest osamotniony na majku. Obok niego słychać innych "freshmenów" - Jay Rocka i Chip Tha Rippera, mniej znane postaci - Big Killa i B.J. The Checago Kida, połówkę duetu The Cool Kids - Chucka Inglisha, a także jedną z najbardziej rozchwytywanych postaci ostatnimi czasy, czyli Buna B (i to w dwóch utworach). Goście idealnie wpasowują się w klimat epki. Głos i flow Big Killa z początku mogą wydawać się irytujące, jednak (przynajmniej w moim przypadku) z każdym kolejnym przesłuchaniem coraz bardziej się podoba.
Każdy z gości dysponuje wyrazistym głosem, dzięki czemu już od pierwszych minut czuć, że "Str8 Killa EP" to symfonia twardych facetów, którzy potrafią przyciągnąć uwagę nawet najbardziej wybrednych słuchaczy.

Wszystko to zostało okraszone bitami oscylującymi wokół typowych klimatów z Kalifornia i Środkowego Zachodu Stanów Zjednoczonych, a gdzieniegdzie słychać nawet elementy tożsame dla południowych bangerów. Za produkcyjną stroną epki stoją Block Beattaz (3 z 8 tracków), Kno, Beatnick & K-Salaam, L.A. Riot Music, Blended Babies oraz DJ Burn One & B-Flat Trax. Co ciekawe taka ilość tak różnych styli nie powoduje niespójności, wręcz przeciwnie. Płynne przejścia między lżejszymi i cięższymi trackami sprawiają, że słuchacz ma wrażenie obecności jednego beatmakera na "Str8 Killa EP", bez poczucia zmulenia czy zlewania się bitów.
Każdy z zawodników pokazuje pełnie swoich możliwości na takich bitach - nieważne czy to leniwy Chip Tha Ripper, rutynowany Bun B, lekko zachrypnięty Chuck Inglish, twardy Jay Rock czy przebojowy Freddie Gibbs, który pokazuje, że potrafi na majku dorównać nawet największym rapowym tuzom.

Słuchając tej epki nie poczułem się, jakbym tracił czas. Wręcz przeciwnie - każdy kolejny track potwierdza, że tytuł "Str8 Killa" jest jak najbardziej trafny. Dawno tak dobrze nie słuchało mi się gangsta rapu, który na tym materiale brzmi bardzo ciekawie i świeżo. A sam Freddie Gibbs pokazuje, że nie na darmo został okrzyknięty przez XXL jednym z najbardziej obiecujących "freshmenów". Miejcie oko na tego kota, na pewno jeszcze nie raz zamiesza na scenie.

13 sierpnia 2010

Małe ogłoszenie

W związku z moim jutrzejszym wyjazdem(SIERAKÓW WELCOME TO), nie będę obecny przez następne 8 dni. Pieczę nad forum będzie sprawował Dragunov. Mam nadzieję, że prognozy się sprawdzą i żadna skrajna pogoda mnie nie spotka. Zatem - ALOHA

Top 20: Heavy metal - 10-01

Dzisiaj będzie kontynuacja listy z ulubionymi wykonawcami heavy metalowymi. Nie będę dalej was zadręczał, macie dalszą część zestawienia:

10. Death


Chuck Schuldiner wielkim muzykiem był, tutaj nikt nie ma wątpliwości. Każdy ich krążek wniósł nowe elementy do death metalu, czy to brutalne i "prymitywne" "Scream Bloody Gore" i "Leprosy", czy to bardziej progresywne i złożone "Human" oraz "Symbolic".
Ulubiona płyta: "Symbolic". Głównie dlatego, że był obok "The Art Of War" Vader'a i "Blackwater Park" Opeth moim pierwszym wydawnictwem death metalowym, z jakim miałem do czynienia. Było to jak uderzenie obuchem w głowę. Obok "My Arms, Your Hearse" jest niedoścignionym kamieniem milowym tegoż podgatunku i raczej nie zapowiada się na zmianę(cała nadzieja w Nile, Suffocation i Hail Of Bullets).


09. Slayer


Chyba nie muszę ich przedstawiać? A jeśli tak - wstydźcie się. Obok Metallici, Anthrax i Exodus najsłynniejszy zespół thrash metalowy prosto z San Francisco. Niepodważalny wpływ na muzykę w ogóle, kolaboracje z różnymi muzykami(Atari Teenage Riot, Ice-T, Beastie Boys, DJ Spooky), masa tribute'ów(wśród nich ten) - jakieś jeszcze wątpliwości?
Ulubiona płyta: "Reign In Blood">twoje życie, choć mógłbym też wstawić "Season In The Abyss". Niech muzyka sama się obroni, zaś wszyscy pomilkną na chwilę i przesłuchają.


08. Godflesh


Justin Broadrick to dla mnie ewenement - niezależnie co robi, czy gra w Napalm Death, czy robi industrialne jazdy w Godflesh, czy eksperymenty w Jesu, Final - efekt końcowy zawsze stoi na wysokim poziomie. Boję się, co może jeszcze znajdować się w jego głowie?
Ulubiona płyta: "Us And Them", zawsze mnie zaskakiwało te inteligentne połączenie industrialu, drum & bass, heavy metal, dub, noise, a nawet rapu! Po 11 latach nadal świeże i pomysłowe. Jeżeli ktoś lubi niebanalne brzmienie - polecam z szczerego serca ten krążek.


07. Strapping Young Lad


Czy to najbardziej popieprzeni Kanadyjczycy - trudno powiedzieć. Wiem natomiast, że Devin i jego paczka była niezłym zbiorem freaków z wokalistą na czele. Bo który normalny muzyk miałby na tyle jaj i dystansu do wszystkiego, że śpiewałby o wkurwieniu i jeszcze to dobitnie akcentował wokalem? Pokazał też, jak muzyka metalowa może daleko sięgać. Szkoda ich rozpadu, naprawdę.
Ulubiona płyta: często fani mówią, że "City" jest ich szczytem możliwości. Dla mnie to był "The New Black" z prostej przyczyny - doskonały misz-masz progresywnego metalu z jazzem, muzyką klasyczną czy death metalem, a także idealne pożegnanie z fanami.


06. Opeth


Choć ostatni krążek troszkę pozostawiał do życzenia, to i tak Opeth ma szczególne miejsce w moim sercu. Piękne melodie przywodzące na myśl nagrania Pink Floyd, monumentalne solówki i budowy utworów, a wokal to pieprzony majstersztyk. Mam nadzieję, że jeszcze się nie spalili i nadal potrafią pokazać, że drzemie w nich siła.
Ulubiona płyta: "My Arms, Your Hearse" - konia z rzędem temu, kto pokaże mi utwór powodujący częstsze ciary na plecach niż to cudo.


05. Neurosis


Nie ma wątpliwości, kto obecnie rozdaje karty. Jak grzyby po deszczu dzisiaj wyrastają zespoły, które były inspirowane tą kapelą. Można powiedzieć, że od 6-7 lat dostali wreszcie zasłużony szacunek, choć było o nich głośno znacznie wcześniej(nasz rodzimy Smar SW przyznawał się zresztą do uwielbienia "Souls At Zero" i "Enemy Of The Sun"). Z drugiej strony ten "post-metal", jakim zostali ochrzczeni przez dziennikarzy nadal mnie drażni. Atmosfera, często brane elementy z muzyki bliskowschodniej, dwa różne wokale, emocje i uczucie, że to coś, o czym nawet nie myślałeś, że można tak grać.
Ulubiona płyta: trudny wybór, bo jest to naprawdę równa, b. dobra dyskografia. Najwięcej czasu spędziłem przy "A Sun That Never Sets". Polecam sprawdzić wersję DVD tego dzieła - może dać na myśl teledyski Tool'a. "From The Hill" i "Stones From The Sky" wygrywają zdecydowanie, reszta utworów także.


04. Entombed


Obok Dismember i Unleashed weteran szwedzkiej sceny death metalowej. Znani z doskonałego debiutu, czy ze stworzenia death'n'roll będącym połączeniem tego podgatunku metalu z rock'n'roll'owym vibe'em, co dało piorunujący efekt w postaci "Wolverine Blues". Wokal jest mocną stroną, w przeciwieństwie do większości takich kapel nie trzeba specjalnie posiłkować się tekstem żeby zrozumieć, o czym śpiewa. Dali także, podobnie jak Tiamat, jak powinno się robić powroty. Tutaj chodzi o wydany w 2007 "Serpent Saints - The Ten Amendments" pokazujący, że "Motörhead death metalu" nadal kopie w dupsko i pokazujący, jak się powinno porządnie grać.
Ulubiona płyta: "Morning Star" - brak jakiegokolwiek wypełniacza, same kawałki do tańca i różańca świetnie pasujące do pielgrzymek.


03. Celtic Frost


Bezdyskusyjnie najlepszy black metalowy zespół wszech czasów, pamiętający czasy, jak King Diamond występował jeszcze bez swojego znanego make-up'u, zaś Quorthon dopiero zaczynał karierę wraz ze swoim projektem Bathory. Rzesza kapel przyznawała się, że ich inspiracją były dzieła "To Mega Therion", czy "Morbid Tales". Powiem szczerze brakuje mi takiego grania, wolę brudne brzmienie, thrash'ową perkusję oddającą "prymitywizm", riff'ów tak ciężkich i mrocznych, że aż czuć zapach siarki, do tego głos jakby prosto wyjęty z piekła i najważniejsze - KLIMAT oraz jednocześnie poczucie humoru. Nie jestem jednym z ortodoksów, ale kurna, nie mogę pojąć co takiego jest w Dimmu Borgir, 1349, Burzum czy Old Man's Child, że ma dużą il. fanów(nie wspominając, że większość to zamknięci fanatycy, co nie widzą świata poza Vargiem Vikernesem i TRUE NORWEGIAN BLACK METAL). Jeszcze gorsze okazało się rozwiązanie zespołu - dwa lata temu tak zdecydowano. W efekcie Tom Gabriel Fischer stworzył Tryptikon(muszę sprawdzić), zaś o reszcie ani słychu.
Ulubiona płyta: "To Mega Therion" - od okładki autorstwa jednego z moich ulubionych artystów H. R. Giger'a, przez epickie intro, aż po takie smaczki jak "The Usurper", "Circle Of The Tyrants", "Jewel Throne".


02. Motörhead


Legenda, aż trudno uwierzyć, że są już z nami od ponad 30 lat. Tak wygląda prawdziwe męskie granie, a nie jakieś Manowar albo Iron Maiden. Idealnie połączyli rodzący się dopiero punk rock z heavy metalem, dzięki czemu otrzymaliśmy w zamian obok AC/DC najlepszy rock'n'roll od czasu Little Richarda i Elvisa Presley'a. Co z tego, że niezbyt widać progresu - od początku takie było założenie. A jeżeli komuś się nie podoba, to współczuję. Serio.
Ulubiona płyta: bardzo trudny wybór, "Overkill", "Orgasmatron", "Motorhead", czy "Ace Of Spades"? Myślę, że pierwsza płyta jest tym naj naj, choć naprawdę, wpisałbym te cztery krążki ze spokojem. Łatwiej za to wskazać mi najlepszą wersję "Overkill" - polecam tą.


01. Candlemass


Zdecydowanie na pierwszym miejscu klasyka doom metalu z Szwecji - Candlemass. Miłość do nich podzielam od drugiej kl. gim. i trwa nieprzerwanie do dzisiejszego dnia."Nightfall" odcisnęło na mnie niemałe piętno, podobnie inne albumy. Messiah Marcolin a.k.a. jeden z najlepszych frontmanów wszechczasów(a zaraz po nim jego następca Rob Lowe), GENIALNE i EPICKIE solówki na gitarze, budowanie klimatu, teksty często zachaczające o religię, okultyzm i melancholię, słowem - miód dla moich uszu.
Ulubiona płyta: "Nightfall" moja miłość, tyle mam w temacie.

12 sierpnia 2010

Top 20: Heavy metal - 20-11

W tym zestawieniu zamieszczam listę wielbionych przeze mnie wykonawców tego budzącego do dziś duże kontrowersje gatunku, jakim jest heavy metal i jego podformy, które wyewoluowały w następnych latach, czasem osiągające poziomu absurdu w nazewnictwie, np. post-metal. Napiszę też uzasadnienie za co lubię dany zespół i wskażę moim zdaniem najlepsze ich dzieła. Będzie podzielone na dwie części. Zatem - czas zacząć!

20. Agalloch


Listę otwiera amerykański zespół Agalloch grający z początku mix folk, black i doom metalu, by w następnych nagraniach odejść od szybkiego tempa na rzecz bardziej skomplikowanych kompozycji, czystego śpiewu, czy duży nacisk na atmosferę. Lubię ich w cholerę - pozwala się przenosić w okolice spokojnego miejsca, najlepiej lasu, gdzie można delektować się harmonią i poddać się refleksjom na różne tematy. Wokal zaś powoduje duże ciary u mnie - obojętnie czy to surowy, gardłowy krzyk, czy delikatny wokal, zawsze potrafi podkreślić klimat utworu.
Ulubiona płyta: "The Mantle" - jeżeli w twojej okolicy pada deszcz i nie wiesz, co ze sobą zrobić, włącz ten album, idealnie nadaje się na taki nastrój, nieraz sprawdzony sposób.


19. Acid Drinkers


Jedyny polski akcent w tym zestawieniu, w dodatku Poznania(/lokalny patriotyzm on). Legenda thrash metalu, mająca po ok. 20 latach grania nadal tyle samo energii i czadu, że niejedna kapela mogłaby im pozazdrościć. Specyficzne poczucie humoru w tekstach, kopiące w dupę riffy, perkusja i wokal, genialne okładki - czego chcieć więcej?
Ulubiona płyta: nie będzie zaskoczenia, jak powiem "Infernal Connection". Choć bardziej wychowałem się na "Acidofilii" i "Dirty Money, Dirty Tricks", to właśnie ten krążek zrobił na mnie największe wrażenie. Warto też wspomnieć o gościach: Kazik Staszewski, Grzegorz Skawiński(i niech mi teraz ktoś powie, że ten pan nie ma umiejętności, to go wyśmieję), czy Tomasz Lipnicki.


18. Melvins


Jeden z bardziej niedocenionych zespołów. A szkoda, bo to ich twórczość zapoczątkowała takie gatunki jak grunge, czy sludge metal. Połączyli bowiem paradoksalnie dwa przeciwstawne gatunki - doom metal i hc punk, kreując nowe, niespotykane wcześniej brzmienie(pierwsze próby pojawiały się przy "My War" Black Flag). Gdyby nie oni, nie byłoby np. Nirvany(tak BTW: Kurt Cobain zaczynał swoją muzyczną przygodę właśnie u boku Melvins jako ich kierowca i tragarz), Isis, czy EyeHateGod.
Ulubiona płyta: zdecydowanie "Houdini" - pamiętam do dziś, jak pierwszy raz usłyszałem ten album w drugiej klasie gimnazjum dzięki rekomendacji znajomego(pozdro -tool). Jedna z tych płyt, które zmieniły mój gust, przez co otworzyłem się na brzmienie doom, stoner i sludge.


17. Black Sabbath


Jeden z pierwszych zespołów metalowych, jakich poznałem dzięki mojemu tacie. Co tu mówić - klasyk przez duże K, inspirujący wielu artystów z różnych gatunków i pokoleń. Jeżeli chodzi o mnie - Dio>Ozzy, i to nie ze względu na śmierć tego pierwszego.
Ulubiona płyta: "Heaven & Hell" - za tytułowy numer, "Neon Knights", "Lonely Is the Word", czy "Die Young". Za piękny i mocny wokal śp. Dio. Za ponadczasowe solówki Iommi'ego. I za resztę muzyków, szczególnie Bill'a Ward'a.


16. Tiamat


Przykład kapeli mającej różniące się od siebie albumy w dosłownym znaczeniu. Zaczynali jako black metal pod nazwą Treblinka. Potem przeszli na klimaty death i gothic. Później stworzyli arcydzieło pod nazwą "Wildhoney" będące idealnym połączeniem progresywnego rocka i doom/death metalu. Kolejne dzieło sięgało bardziej dalej zachaczając o industrial, jazz, muzykę orientalną. Następnie mówi się o dużym upadku zespołu i wydaniu trzech płyt w klimatach gothic metalu. Ostatni album udowodnił jednak, że u nich powrót na szczyt jest możliwy."Amanethes" długo katowałem i jest jednym z najlepszych dzieł roku 2008.
Ulubiona płyta: wahałbym się pomiędzy "Wildhoney" a "Deeper Kind Of Slumber". Wybieram bramkę nr 1, bardziej odpowiada moim psychodelicznym upodobaniom, a takie albumy, jak to, robi się raz na długi czas.


15. Sepultura


Na początku kilka rzeczy: a) nie istnieje u mnie taki podział, jak stara/nowa Sepultura, zespół jest tylko i wyłącznie jeden nieważne jacy bylibyście uparci, b) lubię zarówno Max'a, jak i Derrick'a, c) "Roots" nie jest najlepszym ich albumem, serio. Kolejny klasyk z moich początków metalowych, zapisał się w historii ciężkiego grania jako jedna z bardziej wpływowych kapel.
Ulubiona płyta: jest to "Chaos A.D.". Za świetne intro w postaci bijącego serca wtedy nienarodzonego dziecka Max'a, za dobrą przeróbkę kawałka Dead Kennedys "Biotech Is Godzilla", za CUDOWNE "Kaiowas", za klasyki typu "Territory", tytułowy track, "Slave New World", czy "Propaganda".


14. Ministry


Al Jourgensen i jego paczka mają u mnie dużą dozę sympatii jak głosił ich niesławny debiut. Zaczynali od synth pop, potem przeszli na EBM/industrial, by później dodać heavy metal i otrzymaliśmy podwaliny nowego podgatunku, jakim jest industrial metal. W międzyczasie zaliczyli też flirt z thrash'em. Jestem zawiedziony szczerze powiedziawszy, że nie mogłem być na ich jedynym, a zarazem ostatnim koncercie w Polsce. Mam nadzieję, że Al się rozmyśli i wrócą. Bo to, co wyprawiają na nagraniach to głowa mała, naprawdę.
Ulubiona płyta: ciężki wybór, "Psalm 69", "Filth Pig", czy "The Land Of Rape And Honey"? Myślę, że pierwszy album, głównie z powodu perfekcyjnego połączenia komputerowo-demonicznego wokalu Al'a z maszynowymi riffami, równie ciężkozbronej perkusji i sampli dających poczucie znalezienia się w centrum Apokalipsy.


13. Electric Wizard


Obecnie jeden z najpopularniejszych doom metalowych zespołów, często nazywani nowym Black Sabbath. Klimat trzeba przyznać potrafią stworzyć. Iście upalny, surrealistyczny z domieszką okultyzmu i rzeczy nadnaturalnych oraz literatury H. P. Lovecraft'a. No i szacunek dla Jus'a Oborn'a za żonę.
Ulubiona płyta: często widzę chwalenie "Dopethrone", które, owszem, jest b. dobre, wręcz wyśmienite, ale ja typuję debiut. Czemu? Głównie za ostatni utwór - najlepszy jaki nagrali ever, basta! No i tym albumem zdobyli duże uznanie w Wielkiej Brytanii i poza nią, zaś "Dopethrone" i następnymi dziełami potwierdzili swoją świeżość i nowatorstwo.


12. Deftones


Pamiętam, jak osłabiał mnie widok traktowania tego bandu przez "jedynych tr00 metali" w internecie trwający do dziś. W dodatku przylepienie im łatki "nu metal" też nie jest dobrym pomysłem i kazałbym takiego skierować do laryngologa. To, że robili na "Around The Fur", że znają się z KoЯn'em nie oznacza, że tylko w takiej stylistyce się poruszali, goddamn it. Cenię ich za oryginalność brzmienia, połączenie szeptanego wokalu z okrzykami u Chino Moreno, czy otwarte spojrzenie na muzykę. Zdrowie dla Chi Cheng'a, żeby się wybudził z śpiączki.
Ulubiona płyta: "White Pony". Jak pierwszy raz usłyszałem ten krążek(pierwsza klasa gimnazjum), to moja reakcja była w stylu "no fajnie fajnie", zaś po dwóch dniach nie wracałem do niego, rotfl. Ponownie dałem szansę z ponad pół roku później, gdy już troszkę liznąłem innych gat., głównie ambient. Duet Chino-Maynard jest jednym z moich ulubionych.


11. Meshuggah


Dzisiejsza metalowa muzyka należy do tych, co odważnie eksperymentują, dążąc do nowatorskich brzmień, niespotykanych dźwięków, niecodziennej linii perkusyjnej itd. Jednym z takich zespołów jest Meshuggah, który od ponad 20 lat karmi nas mocno specyficznym graniem, co znalazło w nowej łatce pt. "math metal". Miał duży wpływ, m.in. dzięki nim powstał Kobong, czy Blindead.
Ulubiona płyta: zdecydowanie "Destroy Erase Improve". Pierwszy kontakt z tym dziełem spowodowało u mnie spojrzenie wielkości pięciozłotówek i japę otwartą. Szybko wciągnąłem się w ich muzykę, a obecnie słuchając tego krążka czuję się podobnie jak 4 lata temu i zastanawiam się, jak można stworzyć takie brzmienie.

Druga część jutro...

10 sierpnia 2010

The Chemical Brothers - Dig Your Own Hole (1997)



Niektórzy uważają, że tych, co zażyli środki halucynogenne, zrozumie ten, kto sam je spróbuje. Ja znam jednak receptę, dzięki której nie będzie trzeba się martwić o późniejsze konsekwencje. Jest to płyta "Dig Your Own Hole" autorstwa The Chemical Brothers, kultowe dzieło jednych z twórców i propagatorów stylu big beat(nie mylić z polskim big bitem). Ich album to, jak kiedyś widziałem u kogoś w opinii na jego temat i tego się trzymam do dziś, psychodeliczna podróż pewnego wieczoru do klubu pełna różnego rodzaju przygód narkotycznych i kończąca się ostatecznie totalnym odlotem.

Już od pierwszych chwil wkraczamy do tego przedziwnego świata i poznajemy historię jednego z uczestników imprezy. Zaczyna się niewinnie - przed pójściem do klubu trzeba się "odpowiednio rozgrzać" i wspólnie ze znajomymi zapalić skręta. "Block Rockin' Beats" jest świetnym numerem wprowadzającym, linia basowa iście funkowa, perkusja zaś typowa do tańców breakdance. Uwielbiam te nagłe zwolnienie przy 4 minucie dające na myśl realny stan upalenia. Potem jest tytułowy kawałek. Jest on doskonałym przejściem do wyprawy na imprezę. Po drodze jesteśmy świadkami, że czas idzie w innym trybie, otoczenia zdaje się działać "do tyłu". Pojawiające się w pewnym momencie gwizdki wskazują, że jesteśmy blisko docelowego miejsca. Później następuje zmiana klimatu i jesteśmy już w klubie.

Od tego momentu wszystko dzieje się w tym punkcie, w różnych pomieszczeniach. Początek "Elektrobank" pozwala stwierdzić, że nasz bohater dotarł wraz ze swoimi znajomymi na koncert The Chemical Brothers. Dobrze się bawią, zaś my możemy dać się zanurzyć w transie. Jest to jeden z moich ulubionych utworów zważywszy na to, że był pierwszym obok "Hey Boy, Hey Girl" i "Galvanize", jaki usłyszałem od tego duetu. Od pierwszego uderzenia bomby atomowej w 6 min. zwalniamy tempo i towarzysze zażywają troszkę haszyszu, co daje im porządnego kopa i uczucie ekstazy. Kocham ten frag., naprawdę. W "Piku" mamy na początku mroźne wejście, by zaraz dojść do mocnego utworu breakbeat'owo/trip-hop'owego. Pozwala on na chwilę odpocząć od ciągłego szaleństwa, choć raczej nie do końca. Następny track powstał we współpracy z byłym obecnie gitarzystą i wokalistą brytyjskiej grupy Oasis - Noel'em Gallagher'em. Jak normalnie mam zdecydowaną niechęć do tegoż zespołu, to tu Noel spisał się dobrze, zresztą powtórzył to na następnej płycie Chemicznych Braci. Daje taką dawkę energii, że aż chce się działać. I w tym momencie nasza postać odkrywa, że jeden z kolegów zdobył troszkę ecstasy i  postanawiają rytualnie spożyć.

"It Doesn't Matter" wita nas house'owy podkład. Ten charakterystyczny bas tak wbija się w głowę, że poruszamy mimowolnie głową jak zahipnotyzowani. I głos mówiący "NIC SIĘ NIE STAŁO" - coś cudownego. Kolejny numer rozpoczyna się łamanym tempem perkusyjnym, by za chwilę przejść w klimat klasycznych kawałków techno. Prawdziwa perełka dla tych, co lubią klimaty Jeff Millsa, czy Juan Atkinsa. Tutaj śledzimy, jak bohater wraz z nowo poznaną dziewczyną zażywają amfetaminę dająca piorunujący efekt. Czujemy przytłaczające gorąco, ale także chęć do zrobienia czegoś. Wtedy zapewne ktoś był zazdrosny, że nasza postać poznała pannę, dlatego zaczyna się krótka, acz treściwa bijatyka. Sami jesteśmy bombardowani dźwiękami przywodzącymi na myśl bitwy b-boy'ów. Oczywiście wygrywa starcie z kolesiem, który powinien wiedzieć, że nie zadziera się z kimś, kto zażył konkretne rzeczy.

"Lost in the K-Hole" - ten utwór mówi sam za siebie. K-hole oznacza bowiem stan, jaki wprowadza nam ketamina. Tak właśnie czuje się nasz protegowany, gdy podsuwa mu jedna z przyjaciółek. Funk'owy vibe, ogólne poczucie zerwania z rzeczywistością - to jest to! Chyba coś ruszyło u bohatera, bowiem zaczyna czuć się niewesoło. Zastanawia się, jakby się czuł, gdyby jego rodzice zobaczyli jak wygląda, ogólnie uważa, że życie jest do dupy i nic nie warte. Dlatego postanawia się upić przy okazji kupując jakiś wspomagacz. Trafił na meskalinę.

I o dziwo zamiast pogorszyć stan naszego bohatera spowodowało coś innego - nieznane uczucie, jakby bardziej wyostrzyły mu się zmysły i szersze otworzenie umysłu na obce rzeczy. Nie jest na szczęście taki, jaki miał Johnny Depp w filmie "Las Vegas Parano" w scenie barowej. Mamy do czynienia z najprawdziwszą psychodeliczną orkiestrą pełna nagle przemijających odgłosów. Doskonały punkt kulminacyjny i najlepszy kawałek na płycie. Wątpię, żeby nawet sami Bracia przebili ten majstersztyk. Nasz protegowany po tym wszystkim zadowolony, że mógł brać udział w takiej imprezie, którą długo nie zapomni(o ile będzie w stanie ją pamiętać, rotfl).

Czy zaryzykuję mówiąc, że to opus magnum elektroniki? Myślę, że nie, zważywszy, że jest on zapewne jedną z głównych wytycznych dla muzyków spod znaku psytrance/goatrance. Choć ich twórczość nastawiona jest m.in. na kwasowy klimat, to NIKT nie przebije "Dig Your Own Hole", koniec kropka. Nie ma żadnego, absolutnie ŻADNEGO słabego punktu. Wszystko brzmi idealnie i klimatycznie. Zapewne wkrótce pojawi się recenzja ich najnowszego dzieła, tak więc czekajcie na nią. W tej chwili pozostaje mi tylko zachęcić was na uczestnictwo w Coke Live Music Festival, gdzie jednym z gości będzie właśnie ten duet. Będzie się działo!


10/10

Pelson - Sensi (2005)



Uliczny rap. Wielu osobom, a już w szczególności nie fanom tego gatunku, głos jeży się na głowie, gdy usłyszą tego typu stwierdzenie. Raperzy reprezentujący ten styl często są oskarżani o ograniczenie w realizacji tematów, czy też wyznawanie dość kontrowersyjnych poglądów. Jednakże i tutaj można znaleźć perły, albumy, które przechodzą bez echa. Dlaczego tak się dzieje? Popularna etykietka, która wywołuje dwuznaczne skojarzenia, sprawia, że słuchacze z góry skreślają płytę. Podobnie jest z dziełem bohatera dzisiejszej recenzji (chociaż w jego wypadku bardziej zaważyły kiepskiej jakości klipy i polski przemysł fonograficzny, ale to temat na inny moment).
Pelson (znany wcześniej jako Pele) to członek Molesty, jednej z grup, które kładą dość duży nacisk na treści uliczne. Po nagraniu trylogii "Autentyków" z kolegą z zespołu, Vieniem, postanowił zabrać się za solowy materiał. Nagłej zmiany w poruszanych tematach nie należało się spodziewać po wydaniu "Sensi", jednak warstwa muzyczna, bity mogą powodować zdumienie.

Brzmienia tego albumu nie można jednoznacznie określić. Słuchajac "Sensi" odnajdziemy produkcje stricte hip-hopowe, funkowe, lekko jazzowe, a nawet g-funkowe. To dość ciekawe, w końcu niewielu mainstreamowych artystów (właściwie tylko 2cztery7) decyduje się promować tego typu dźwięki, a jeszcze mniej próbuje stosowac mieszanki podobne do tej na płycie Pelsona. A szkoda, bo efekt jest piorunujący. Płynnie przechodzimy od lekkich, podobnych do tych z Zachodniego Wybrzeża Stanów Zjednoczonych, rytmów, do przyjemnych, jazzowych kompozycji. DJ Seb sprawił, że każdy z dźwięków brzmi niezwykle ciekawie, odprężą i sprawia, że "Sensi" słucha się bardzo przyjemnie, szczególnie podczas letniej pogody, a podkłady Waca i Mesa (po jednym na głowę) nie powodują wrażenia niespójności w porównaniu z całością.

Jednak czy można ją ze spokojem zarzucić podczas wspólnego grillowania? W teorii tak, w końcu to niemalże g-funkowe rytmy. Lecz bardziej na taką sytuację mogą pasować inne płyty (np. "Czillen am Grillen" od Smagalaz, o której już niedługo). Dlaczego tak? Z powodu tematyki, bo oprócz luźnej, typowo wakacyjnej, nie obyło się bez treści typowo ulicznych i refleksji. W końcu, kogo nachodzi na rozmyślanie o życiu i przeszłości nad kiełbasą czy karkówką?
"Sensi" pasuje do zupełnie innych sytuacji. Siedzisz w oknie i podziwiasz to, co dzieje się akurat na ulicy? Wylegujesz się wygodnie w fotelu podczas ciepłego, letniego wieczoru i popijasz zimne piwko w samotności? Odpal album Pelsona, bo właśnie wtedy podejdzie Ci najlepiej

A co można powiedzieć o samym Pelsonie i gościach? Pan z Molesty wciąż nawija z charaktyrystycznym dla siebie stylem, mówieniem przez nos, trochę zamulasto. Ale czy nudzi? Nic podobnego, widać, że podchodzi dojrzale do numerów, zarówno do tych luźnych, jak i tych poważniejszych. Teksty zrealizowane są w naprawdę ciekawy sposób, przyciągają uwagę i sprawiają, że toniemy we własnych rozkminach, ani na chwilę nie odrywając się od płyty.
W sukurs bohaterowi recenzji przychodzą francuski raper Rocca, a także znane postacie polskiej sceny - Emil Blef i Ten Typ Mes (czyli duet Flexxip), a także Vienio, Pezet i Wigor. Oczywiście nie należy, wręcz nie wolno zapominać o paniach z numeru "Ona i On", które idealnie pasują do klimatu tegoż utworu.

Teksty i bity na "Sensi" są bardzo dobrze skomponowane. Słuchając tej płyty na pewno nie poczujecie ani chwili znużenia, bo oprócz typowych ulicznych opowieści, mamy całe garści luzu, zachwycania się nad prostymi przyjemnościami i rozmyślań nad otaczającą rzeczywistością. Jednocześnie wciąż ma się wrażenie, że Pelson podszedł do tej płyty bardzo poważnie i dojrzale. Zatem jeśli masz wolny sierpniowy wieczór, drogi słuchaczu, odpal ten album, a na pewno niejednokrotnie przyłapiesz się na uśmiechaniu się podczas tej niezwykle dopracowanej płyty. Nie pozwól, żeby "Sensi" pokryło się kurzem zapomnienia.

09 sierpnia 2010

Captain Beefheart & his Magic Band - Trout Mask Replica (1969)


1969 przeszedł jako jeden z ważniejszych roków jeżeli chodzi o muzykę. Wtedy to wydano takie wiekopomne dzieła jak: "Ummagumma" Pink Floyd, "Tommy" The Who, "The Velvet Underground" The Velvet Underground czy "Stand!" Sly & the Family Stone. Dzisiaj napiszę jednak o albumie, który wyróżniał się w tamtym czasie i pozostaje do dziś jednym z najbardziej oryginalnych krążków. "Trout Mask Replica" zapisał się w historii jako wytyczna dla wielu artystów i gatunków muzycznych. To dzięki niemu dało zalążki takim gatunkom, jak post-punk, alternatywny rock, czy rock eksperymentalny.

Co takiego ma w sobie, że zasłużył sobie na 58 miejsce w liście 500 najlepszych albumów ever wg Rolling Stone? Przede wszystkim unikalne i ponadczasowe brzmienie. Don Van Vilet(prawdziwe imię i nazwisko Kapitana) postanowił stworzyć prawdziwy kolaż niespotykanych wcześniej dźwięków i odgłosów. Gdyby przeciętny Kowalski usłyszał pierwsze minuty nagrania zapewne przerwałby odtwarzanie, pozbył się jak najdalej tej płyty i jak najszybciej starałby się zapomnieć, że takie coś słuchał. To połączenie blues'a, awangardy i free jazz'u, które wyewoluowało w chaotyczną, abstrakcyjną zbieraninę emocji - niepewności, strachu, tajemniczości z dużą dozą surrealizmu i specyficznego poczucia humoru.

Sam Don śpiewa i wygłasza swoje poezje, które w połączeniu z muzyką jego zespołu tworzą atmosferę pracy Pabla Picassa albo Wassily Kandinskiego nad ich obrazami. W pierwszym utworze zaprasza nas do swojej krainy i zapewnia, żebyśmy się nie bali.Od tego momentu nie ma odwrotu, musimy przejść tą psychodeliczną podróż pełną niespodziewanych odgłosów, szmerów, zakłóceń. "Dachau Blues" traktuje o II wojnie światowej i cierpieniu, jakie przeżywali Żydzi w obozach koncetracyjnych. Powiem szczerze, że jest to straszny utwór m.in. też dlatego, że w pewnym momencie wokal jest ledwo słyszalny przez instrumenty, jakby próbował wołać o pomoc, szukać ratunku, ujścia przy ostatnich chwilach życia. Naprawdę przerażający, a to i tak czubek góry lodowej. Co powiecie na "Dali's Car" i interpretacja, jak brzmiałby samochód słynnego artysty? Albo na wstawki "Hair Pie" podzielony na dwie części i będący czystą improwizacją przywodzącą na myśl Ornette'a Colemana i Johna Coltrane'a? "The Blimp" nagrane w dość oryginalny sposób(jeden z muzyków dzwoni do studia producenta i wygłasza w ten sposób tekst)? "Veteran's Day Poppy" jako manifest antywojenny? Jedno trzeba przyznać - Kapitan Wołowe Serce potrafił pisać oryginalnie na każdy temat oraz był ewenementem w latach '60 i później.

Produkcją zajął sie słynny muzyk rockowy i jazzowy Frank Zappa, bliski znajomy Don'a. Choć na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie niechlujnie wykonanej, bez ładu i składu, to po kilkukrotnym przesłuchaniu docenia się pracę producenta. Problemem może też być to, że zarówno wcześniejsze, jak i późniejsze dzieła Magicznego Bandu są lepiej zmasterowane i jak wcześniej wspomniałem, taki styl zapewne nie spodoba się pierwszemu lepszemu słuchaczowi, a i nawet ci troszkę bardziej osłuchani ludzie będą mieli problemy z wytrzymaniem do końca. Muzycznie - wybornie, prawdziwa uczta dla tych, co lubią zarówno klimaty blues'owe al'a Robert Johnson, jazz spod znaku Colemana, jak i awangardy. Jest miejsce na takie instrumenty jak saksofon, klarnet basowy, gitary elektryczne, czy flet.

Szczerze powiem, że jest to chyba najbardziej popierdolony album jaki w życiu słyszałem, bez kitu. Nikt wcześniej i raczej nikt później nie urwie mi tak porządnie głowy, jak te wydawnictwo. Ktoś, kto choć troszkę zna się na malarstwie surrealistycznym i abstrakcyjnym znajdzie różnorakie smaczki. Jako końcową zachętę przytoczę wypowiedź Matta Groeninga, twórcy serialu animowanego "Simpsons": "Gdy pierwszy raz słyszałem Trout Mask Replica, miałem 15 lat i myślałem, że to była najgorsza rzecz jakiej kiedykolwiek słuchałem. Mówiłem do siebie, oni nawet się nie starają! To była po prostu bezładna kakofonia. Potem posłuchałem tego dwa razy, ponieważ nie mogłem uwierzyć, że Frank Zappa zrobiłby to mnie – i ponieważ podwójny album kosztuje dużo pieniędzy. Za trzecim razem zrozumiałem, że oni robią to celowo; oni chcieli aby to brzmiało dokładnie w ten sposób. Za szóstym czy siódmym razem, zaskoczyłem i pomyślałem, że to był najlepszy album jaki kiedykolwiek słyszałem."


8,5/10

08 sierpnia 2010

Notorious D.O.X.

Tak trochę słabo wyszło, że Ziencio wstawił już pierwszą reckę, a my się z Dragiem dopiero przedstawiamy, no ale chuj.

Jak już zauważyliście Dox jestem, chociaż bardziej Maciek a.k.a Best Maciek Alive( ukryty follow up do Weezy'ego, he)
A co ja będę robił? Tzn. jak już wrócę z wakacji(chociaż nie jestem pewien czy wtedy też dam radę, bo potem czeka mnie jeszcze parę innych rzeczy) będę dla was pisał myślę głównie o Południu, tzn. jakieś recenzje płyt, artykuły, cośtam. Może nawet będę wam tu wrzucał jakieś co soczystsze bangery, zobaczymy jak to się wszystko potoczy. Aha, i będę też świrował pawianusa jak Waldek Kiepski nomanie(pozdrawiam Mateusza).

Póki co - stay true people.

GUCZI BANDANA GUCZI GUCZI BANDANA AJ

he

Na imię mi Dragunov...

...a właściwie Mateusz, choć to nie jest istotne. Zapewne bardziej zainteresuje Was to, co mam zamiar robić na tym blogu. W miarę możliwości i czasu będę zamieszczał recenzje płyt mniej lub bardziej hip-hopowych (zarówno polskich, jak i zagranicznych), aby pokazać, że ten gatunek wcale taki straszny nie jest. Jednak nie przekreślam innych styli muzycznych, więc możecie się spodziewać kilku postów traktujących o ciężkim graniu, reggae czy innych rytmach, które akurat pobrzmiewają w moich głośnikach.

Oprócz tego postaram się spojrzeć poza muzyczne okienko i skomentować obecne sprawy, czy to dotyczące świata sportu, czy innych dziedzin życia.

Na sam koniec - nie oczekujcie, że będę zgadzał się we wszystkim ze swoimi towarzyszami broni, więc szykujcie się na kilka postów, w których podważam zdanie Ziencia czy Doksa, ot taki ze mnie krętacz.

Mam nadzieję, że czytanie tego bloga sprawi Wam przyjemność, dzięki czemu i nam będzie się lepiej pisać.

Peace

Serj Tankian - Elect The Dead (2007)


Zacznę od recenzji solowego dzieła frontmana popularnej kapeli z U.S.A. - System Of A Down. Serj Tankian, bo o nim mowa, wydał trzy lata temu swój pierwszy album. Rok wcześniej S.O.A.D. zaprzestało działalności i każdy poszedł swoją drogą - Daron Malakian i John Dolmayan założyli zespół Scars Of Broadway, dwa lata temu wydali debiut(swoją drogą warto sprawdzić tą płytę, bo jest wart uwagi, zaręczam), zaś Shavo Odadjian od kilku lat robi materiał na krążek wraz z projektem Achozen(w którym skład wchodzą także RZA z Wu-Tang Clan, Beretta 9 z Killarmy i związany z Wu Fam Reverend William Burke).

Mam świadomość, że wśród ludzi, którzy choć troszkę znają się na muzyce, panuje negatywne przekonanie o tej grupie głównie z powodu, że są kojarzeni z 13, 14-letnimi dzieciakami placakami typu kostka i naszywkami zespołów typu Slipknot, Linkin Park, Limp Bizkit czy Papa Roach. Szczerze - nie obchodzi mnie to, sam poznałem ich grając w Tony Hawk's Pro Skater 4 dzięki utworowi "Shimmy", miałem wtedy 12 lat, zaś rok później stałem się ich fanem. Mania na nich opadła w 2007, gdy poznałem bardziej interesujące zespoły. Jednak jak usłyszałem o solówce jednego z członków postanowiłem z sentymentu do nich sprawdzić. Album wówczas oceniłem pozytywnie, od czasu do czasu wracałem z przyjemnością. Wczoraj wróciłem do tego dzieła po ok. dwuletniej przerwie i stwierdzam, że nadal dobrze mi się słucha, wręcz powiedziałbym, że obecnie bardziej doceniam.

Zacznijmy jednak od początku. Serj skupił się na proteście przeciw wojnie w Iraku, czy działalnością Amerykanów w tamtym rejonie. Stara się nas uświadomić, czym jest ten konflikt i jaki jest tragiczny w skutkach. W "Empty Walls" każe nam zburzyć "puste ściany" nieporozumienia i ignorancji. "Money" wskazuje, że pieniądz jest obecnym bogiem ludzi. W "Feed Us" śpiewa o kłamstwie, jakim są karmieni obywatele Stanów Zjednoczonych. "Praise The Lord And Pass The Ammunition" groteskowo i celnie pokazuje bezsens fanatyzmu religijnego i zabijania w imię wiary. Ogólnie tekstowo oceniam b. dobrze.

Co do warsztatu muzycznego w większości zajął się sam Tankian(instrumenty, wokal, produkcja), ale także skorzystał z pomocy innych, m.in. Bryan "Brain" Mantia(Primus), John Dolmayan, Ani Maldjian, czy Antonio Pontarelli. Dało to wybuchową mieszankę energii i w pewnym sensie atmosferę występu cyrkowego z Serj'em w roli prowadzącego. Wokalista nadal pokazuje, że umiejętności ma i potrafi wykorzystać je w dobry sposób. Bawi się muzyką, eksperymentuje z nią tworząc coś na kształt własnej symfonii. Może trochę przesadzam, ale przesłuchajcie i przyuważcie się bliżej krążkowi, może dojdziecie do podobnych wniosków, co ja. Warto wspomnieć, że choć dźwięki wydobywające się z tej płyty nie są nowatorskie, to nadal robią wrażenie.

Podsumowując, Serj zrobił kawał dobrej roboty. Ze spokojem przebija dwa ostatnie dzieła jego macierzystego zespołu(jednocześnie żaden z utworów solowych nie przebija w mojej opinii najlepszego tracku S.O.A.D. - Soldier Side). Słychać, że jest to album przemyślany od A do Z, nie ma miejsca na jakieś przypadkowe nuty. Liczę więc na to, ze następny album dorówna, albo i będzie lepszy od debiutu. Może będzie z niego drugi Frank Zappa?



8/10

Post powitalny

Witajcie! Mamy zaszczyt przedstawić Wam blog, który będzie kolaboracją trzech różnych osób łączących kilka rzeczy, w tym miłość do muzyki. Będziemy zamieszczać zatem recenzje, artykuły, felietony(nie tylko o muzyce), a także luźne teksty. Zatem jeżeli masz ochotę otworzyć się na różne gatunki, poznać nieznane szerzej filmy, przeczytać interesujący komentarz do danej sprawy - zapraszam!

@Edit: w sumie tak patrząc to ja się jeszcze nie przedstawiłem. Zatem - nazywam się Filip i działam jako Ziencio. Będę często zamieszczał teksty o muzyce - od elektroniki, przez rap, jazz, soul, aż po punk rock, heavy metal, czy hardcore. Chcę pokazać, że pojęcie to niejedno ma imię. Oczywiście będzie też miejsce i na inne dziedziny kultury - filmy, literatura, komiksy, czy gry.

Będę też prowadził poważne dyskursy dotyczące polityki, społeczeństwa, religii, tego, co nas otacza. Nie spodziewajcie się jednak ciągłych nudnych wykładów o życiu, będzie też miejsce na luźne sprawy. Zatem szykujcie się na mocne wrażenia(rotfl) i śledzcie uważnie bloga.