03 grudnia 2012

„Horror Atak” - relacja



1 grudnia 2012 – w tym dniu każdy fan niskobudżetowych filmów czuł się spełniony(w tym autor bloga). Było wszystko – filmy, zapowiedzi „nowych hitów mrożących krew w żyłach”, Jason, książki, a nawet i mankamenty. Ale po kolei. Gdy przybyłem na miejsce zastałem raczej pustkę – oprócz organizatorów i gościa to były 4 osoby, w tym ja. Największa zresztą obawa leżała we frekwencji. W Polsce ogólnie kino klasy B nie należy do popularnych i nadal funkcjonuje stereotyp filmów niepotrzebnych, bezmózgich, skierowane do ludzi z niskim poczuciem gustu. Nic bardziej mylnego – kino to nieraz wpływało zarówno na gatunki, jak i na filmowców, żeby wspomnieć o Tarantino, który praktycznie w każdym filmie składa hołd grindhouse'owym wynalazkom. Zresztą festiwale i eventy organizowane w Wielkiej Brytanii i Stanach Zjednoczonych pokazują rozmiar fanbase'u tychże okazów oraz docenienie pracy osób uczestniczących podczas kręcenia. Żeby tylko wspomnieć o „Nocy Żywych Trupów”, „Martwe Zło”, „Teksańska Masakra Piłą Łańcuchową”, „Szybciej Koteczku, Zabij! Zabij!”.



Na szczęście nie było tak źle. Sala była całkiem nieźle zapełniona, zaś krótko po 22 wszedł z piwem na scenę Michał „Lobo” Glapiak – główny animator tego wydarzenia. Po powitaniu rzucił pytanie czy ktoś ma otwieracz. Kilku wstało, żeby mu pożyczyć, gdy WTEM, wszedł Jason znany z serii „Piątek Trzynastego” i jednym uderzeniem maczety otworzył butelkę. Lobo podziękował i oficjalnie uznał  „Horror Atak” za rozpoczęty. Dodał też, że ma nadzieję zrobić cykliczną imprezę, co miesiąc będziemy się tu spotykać, by delektować się klasykami z całego świata. Wygodnie rozsiedliśmy się w fotelach i zaczęło się – światła zgasły, projekcja rozpoczęta. 

Pierwszy film, który otwierał imprezę, był „Piję Twoją Krew” z 1970 r. To historia pewnej satanistycznej grupy hipisów(mocno inspirowanej Rodziną Mansona) przybywająca do miasteczka w poszukiwaniu jedzenia i lokum. Sprawiają problemy, dlatego lokalny doktor postanawia ich pouczyć, co się kończy dla niego marnie – zostaje pobity i podają mu LSD. Wnuk chce zemsty, dlatego odszukuje zbłąkanego psa z wścieklizną i zabija go ze strzelby, a następnie pobiera z niego krew i podaje do ciastek. Efekty są takie, że hipisi zmieniają się w grupę zombi i zaczynają polowanie na mieszkańców.

Pierwsza rzecz, która się rzuca, to brutalność wylewająca się z ekranu, co jest dla mnie zaskoczeniem(sic) zważywszy, gdy weźmie się pod uwagę fakt, w którym roku nakręcono. Można to nazwać jako przedsmak tego, co zaprezentują kilka lat później Tobe Hooper, Wes Craven czy Sam Raimi. O następnych rzeczach trudno mówić, poważnie. To trzeba samemu zobaczyć, żeby uwierzyć. Myślicie, że brednie wypowiadane przez Bela Lugosiego w „Glen i Glenda” albo śmierć Maryny/Julii w „Wilczycy” były szczytem kiczu, nieporozumienia, ogółem – mindfucku? To co powiecie na lidera grupy – Horace, który świetnie nadawałby się w Mortal Kombat? Rollo, jeden z pomagierów, za parę lat odnoszący sukces jako lider Boney M.? Azjatka będąca geniuszem kunsztu aktorskiego(motyw: szykuje się do zabicia pewnej kobiety, gdy WTEM, zajeżdża jej auto, z którego wysiada facet, patrzą się na siebie(ma to sens), koleś biegnie do zagrożonej bidulki, a Azjatka co na to - stoi i bezczynnie się gapi)? No i jak nie zapomnieć o chłopcu jako geniuszu zła i podstępu. Obrazy makabreski mieszają się z czarnym humorem oraz błędami realizacyjnymi(wypadająca tekturowa ściana nie wyglądała tak przekonująco od czasów filmów Ed Wooda). Obraz ten ma naprawdę dużą wartość rozrywkową – czas spędzony ze znajomymi nie będzie na pewno zmarnowany. Muzyka potęguje ten „straszny” i „przerażający” klimat, zaś końcowej strzelaniny nie powstydziłby się sam Peckinpah. Podczas seansu tu i ówdzie dało się odczuć specyficzny klimat takich imprez – co rusz rzucane były skojarzenia z postaciami/sytuacjami, były żywe reakcje na sceny, wręcz oklaski w niektórych momentach. Na koniec film został przyjęty dużymi brawami. To samo mówi za siebie. Na początku zdarzyła się też wpadka – ktoś chyba nie wykupił licencji na program DVD, przez co po 15 min. były przerwy techniczne i próba(zresztą pomyślna) uratowania seansu, co jeszcze bardziej spotęgowało klimat imprez filmów klasy B.

Po filmie nastąpiły trailery – jak można nie czekać na takie hiciory, jak: „The Executioner”, „Humongous”, „TheJezebel”. Będę przynajmniej wiedział, co sprawdzić w najbliższym czasie.

Po 20 min. od pierwszego filmu puszczono drugi zapowiedziany - „Martwe Zło”, klasyk lat '80. Przygody Asha nie są tajemnicą, ale jeżeli jakimś cudem żyliście pod skałą i nie słyszeliście o tym tytule spieszę z pomocą. Mamy grupę nastolatków wyjeżdżająca na odpoczynek do wynajmowanego domku w lesie. Wszystko przebiega sprawnie, gdy w pewnym momencie znajdują w piwnicy odtwarzacz z taśmą, strzelbę oraz Necronomicon – Księgę Śmierci. Podczas słuchania dowiadują się, że mieszkał tutaj profesor, który zajmował się tłumaczeniem tejże Księgi. Pozwala ona przyzywać złe duchy mogące przejmować kontrolę nad ludźmi. Na nieszczęście(i głupotę) grupy przyzywają uśpione demony i zaczyna się walka o przetrwanie.

Obejrzeć ten film, to jedno. Zobaczyć go w kinie – to już inna rzecz. Wypadł iście piorunująco. W przeciwieństwie do poprzedniego obrazu, tutaj było pełne skupienie, czasem były śmiechy. Tajemnicą nie jest, że ten film POTRAFI przerazić – wszelkie transformacje opętanych osób, atmosfera bycia daleko od cywilizacji w opustoszałym lesie, hałasy. Bruce Campbell dopiero pokazuje, co umie, jeszcze nie ma słynnych „Groovy”, „Who's laughing now?!”, ale i tak nie jest źle. Reszta też bez zarzutu. Efekty specjalne – jak na niskobudżetowy film zaskakująco dobre. Styl kręcenia scen niespotykany, zresztą to stało się znakiem firmowym Raimiego, np. kręcenie „do tyłu”, widok z pierwszej osoby duchów, stop-motion.

Po wszystkim nastąpiły oklaski. Michał podziękował wszystkim za przybycie, zaprosił na następny raz i polecił śledzenie informacji na jego stronie na Facebooku. Byłem na tym razem z 9 grupą i wszyscy poczuliśmy, że nasze mózgi wysiadły, a jednocześnie byliśmy mocno zadowoleni z tej imprezy. Zresztą po reakcjach publiczności nie tylko my mieliśmy takie wrażenie. Czy jest potrzebny taki festiwal? Zdecydowanie tak, i wierzę, że Horror Atak stanie się jednym z głośniejszych wydarzeń filmowych w Poznaniu, a może i też w Polsce. Mam nadzieję, że będzie też możliwość zaproszenia gości filmowych.

A, właśnie, goście. Przed i w czasie seansu można było porozmawiać z Piotrem Sawickim, autorem książki „Odrażające, brudne, złe – 100 filmów gore” poświęcone filmom krwawym. Był całkiem sympatycznym i widać było, że wie o czym mówi. Zresztą widząc tytuły dzieł zawartych w liście byłem pod niemałym wrażeniem – jest miejsce m.in. na „August Underground”, „Men Behind the Sun”, „Ichi the Killer”, nasz rodzimy „Diabeł”, a nawet... „Pasja”. Z początku absurdalny, po przeczytaniu zrozumiałem jednak, że nie znalazł się przypadkowo. Nie przeczytałem jeszcze całości, ale co mnie już cieszy to to, że znalazł się wreszcie ktoś, kto spróbował zebrać do kupy ten specyficzny gatunek, jakim jest gore i opisać najsłynniejsze przykłady. Jest skierowany zarówno dla weteranów tego gatunku(są pozycje niekoniecznie szeroko znane), jak i nowicjuszy, którzy chcą wgryźć się w ten chory i zasyfiony świat.

10 lipca 2011

Tyler, The Creator - Goblin (2011), XL Recordings



Odd Future, swag, Tyler, Wolf Gang/Golf Wang, Wolf Haley, FREE EARL, Goblin. To tylko kilka słów, które najczęściej pojawiały się na różnorakich blogach w kontekście recenzowanego przeze mnie albumu. Chodzi oczywiście o najnowsze dzieło lidera grupy o najbardziej wykręconej na świecie nazwie (przyp. OFWGKTA - Odd Future Wolf Gang Kill Them All), Tylera The Creatora.

Wszystko zaczęło się od (nie)sławnego "Yonkers". Powiem szczerze, że po pierwszym przesłuchaniu nie byłem rozłożony na łopatki, chociaż pewnej wartości nie mogłem temu kawałkowi odmówić. Z jednej strony głęboki, gardłowy głos, zapadające w pamięć wejśćie, kilka ciekawych linijek (m.in. "pociski" w stronę Bruno Marsa i B.o.B., które nie pozostały bez odpowiedzi), z drugiej zaś toporne do granic możliwości flow i niekoniecznie wybitny, choć klimatyczny bit. Dodajmy do tego szokujący klip (w końcu codziennie nie widzimy, jak ktoś "zjada" robaka, później wymiotuje, zdejmuje koszulę, by w końcu powiesić się, prawda?), który potęguje całe wrażenie.

To wszystko było na tyle oddziałujące, że nie pozostało bez odzewu zarówno ze strony fanów, jak i przeciwników. Ja, jak wspomniałem, nie siedziałem przed premierą z ręką w spodniach, jednak wrażenie było na tyle pozytywne, że uznałem, że jest na co czekać. I później miałem sam do siebie pretensje...

Odpalając "Goblina" spodziewałem się kontrowersyjnej sieki, po której będę musiał zbierać mózg z podłogi. Fakt, zbierałem go. Jednak bynajmniej nie z powodu geniuszu, lecz wszechogarniającej kakofonii, która spowodowała wypłynięcie zawartości mojej czaszki przez uszy, byleby tylko je zatkać. O ile bit do "Yonkers" mógł się podobać, o tyle cała reszta nie wybija się spoza szufladek "przeciętne", "okropne" bądź "fatalne".

Dwu-trzy sekundowe loopy, bazarowe syntezatory i to psychotyczne pianinko (nie mam nic do tego efektu, jednak pojawia się on dosłownie w KAŻDYM numerze, aż do "wyżygania") powodowały, że słuchanie "Goblina" było najgorszą rzeczą, jaką słuchałem w tym roku. Dodajmy do tego, że kilka z tych kawałków trwa strasznie długo (aż trzy trwające ponad 6 minut, w tym jeden 8, plus kilka oscylujących w granicach 4-5), co dodatkowo sprawiało, że chciałem przedwcześnie zakończyć przygodę z tym albumem.

Pomimo strasznej jakości bitów, jednego nie można im odmówić - klimatu. Mroczne, wykręcone podkłady pasują do równie porąbanego gospodarza (który wraz z kumplem z grupy, Left Brainem, jest autorem ścieżki dźwiękowej). Jednak w jego wypadku też nie jest tak różowo.

O ile sam Tyler jest dość interesującym typkiem, o tyle jego postawa na majku momentami bardziej żenuje niż zachwyca. Flow toporne i nieociosane jak kamień polny, przeplatanie dobrych linijek z infantylnymi i głupimi (no bo jak inaczej nazwać wers: "I'm awesome and I fuck dolphins"?), a także brak emocji w niektórych momentach powodują, że mam ochotę zasnąć, przy kawałkach, do których powinienem bujać głową jak osioł z Parkinsonem.

Odkładając kontrowersję na bok mamy koncept z potencjałem (który był obecny już na pierwszym albumie Tylera, na "Bastardzie"), który cierpi z powodu nieudolności gospodarza na mikrofonie. Bo pomimo swych dwóch interesujących oblicz, nieobliczalnego i brutalnego oraz głębszego i momentami roztkliwiającego, Tyler chwilami nie ma na tyle charyzmy, aby mnie przykuć do "Goblina" na dłużej. A szkoda, bo na wielu występach gościnnych potrafił zaskoczyć i błyszczeć. Tutaj co najwyżej miga, a i tak nie zawsze.

W sukurs idą mu koledzy z Odd Future. Jednak są oni zbędnym dodatkiem do Tylera, gdyż ŻADEN z nich nie zbliża się do niego umiejętnościami (i tak już dość średnimi). Jedynie do Franka Oceana nie można się jako tako przyczepić, chociaż sam w sobie jest tylko przeciętnym piosenkarzem, który nie tyle urozmaica, co nie przeszkadza na "She".

Próbowałem podejść do "Goblina" kilkukrotnie, z tym samym, a czasem nawet gorszym skutkiem. O ile Tyler jest postacią w pewnym sensie unikalną i wyjątkową, o tyle w aspekcie muzycznym wypada strasznie blado. Nie mogę mu odmówić energii i wigoru na koncertach, jednak na płycie nie gra to żadnej roli. W ogólnym rozrachunku "Goblin" zasługuje na 3. Ale na 10. Natomiast jeśli chodzi o przyjemność słuchania, wystawiam zasłużone mocne 0. Jest tu co prawda kilka jaśniejszych punktów, lecz przysłania je cała chmura wad i niedociągnięć.

Jednak jeśli po przesłuchaniu "Goblina" masz z goła odmienne zdanie lub po prostu nie zgadzasz się czymś, co napisałem - napisz komentarz.

Pozdrawiam

20 czerwca 2011

Eminem - The Slim Shady LP (1999)



Eminem, co by nie mówić, zapisał się na trwałe nie tylko w rapie, a w muzyce w ogóle. Miliony sprzedanych egzemplarzy(w tym roku dwa diamenty, props!), niezliczone występy gościnne, udany powrót po dłuższej nieobecności, kontrowersyjne wypowiedzi, na koncie Oscar za "8 Milę" - czego chcieć więcej? Część fanów chciałaby, żeby nadal jechał swoim zakręconym stylem, ale Marshall tego nie chce. Twierdzi, że to jest przeszłością i wyrósł z szalonych zachowań. Lecz czy aby na pewno? W nowym klipie oraz w tym wywiadzie pokazuje, że poczucie humoru nadal go nie opuściło. Miejmy nadzieję, że się go nie pozbędzie. A dzisiaj powspominajmy czasy, gdzie Slim Shady było dominującym wcieleniem tego rapera.

Jest rok 1999. Dwa lata wcześniej w konkursie freestyle'owym Rap Olympics zajął drugie miejsce. Obecny tam był szef Interscope Jimmy Lovine, który pod wrażeniem umiejętności Marshalla poprosił go o jego demówkę. Później zaprezentował ją Dr. Dre. W ten sposób Eminem podpisał kontrakt w Interscope Records oraz nawiązał współpracę z producentem. Jakiś czas później wydał swój oficjalny debiut(warto pamiętać, że to bądź co bądź nie pierwszy album - w '96 wydał Infinite, które było zdecydowanie innym materiałem niż TSSLP czy późniejsze dzieła). Tak zaczęła się kariera w tej wytwórni, która trwa do dziś.

Dzieło otwiera publiczne oświadczenie ostrzegające nas, żebyśmy nie próbowali rzeczy wspominanych tutaj sami w domu, zaś sam gospodarz dodaje na końcu "Nie róbcie narkotyków". Słowa te chyba najlepiej opisują klimat krążka - mamy do czynienia z iście psychodelicznym światem rodem z kreskówek, gdzie rządzi czarny humor, a przemoc występuje częściej niż Diox ostatnio na albumach polskich raperów. Szalony i niezrównoważony Slim Shady, jedno z alter ego Eminema, przedstawia nam rzeczy, od których włos jeży się na głowie. Historia o dziewczynie, która przedawkowała grzybki("My Fault"), surrealistyczny pojedynek westernowy("Bad Meets Evil"), błyskotliwy pojedynek pomiędzy dobrą a złą stroną u ludzi("Guilty Conscience"), rozprawienie się z szkolnym prześladowcą("Brain Damage") - to tylko niektóre przykłady pokazujące, jak twórczy lirycznie był wtedy Em.

Mi szczególnie w pamięci zapadły trzy kawałki. "Role Model", gdzie rozprawia się z popularnym porzekadłem, że za wszystkie samobójstwa/zamachy/tragedie winni są muzycy, pisarze, czy filmowcy. Do tego w połączeniu z podkładem przypominającym jakbyśmy byli pod wodą(jeden z trzech autorstwa Dr. Dre) potęguje klimat. Zawarta też jest linijka skierowana w Canibusa, z którym toczy do dziś beef(i jest to obecnie jednostronny, bo tylko sam Germaine wynajduje co nowe okazje, żeby zdissować Eminema, szkoda, że takimi zagrywkami się ośmiesza). Drugi utwór to "Just Don't Give a Fuck", mój osobisty anthem i jednocześnie pokaz umiejętności rapera, gdzie punche lecą z prędkością karabinu maszynowego. Niektórym może przeszkadzać dosyć specyficzny bit - ja go kocham. Ostatni zaś to "'97 Bonnie & Clyde" będącym przerażającą historią o przejażdżce z córką i tłumaczeniu jej dlaczego wiozą matkę w bagażniku. Pokazuje też swoistą więź, jaką posiada z dzieckiem, wielokrotnie później będzie nawiązywał zarówno do niej, jak i do żony Kim.

Podkłady w większości wykonali Bass Brothers, z którymi miał przyjemność pracować podczas pracy nad Infinite i The Slim Shady EP(byli producentami wykonawczymi) oraz jak wcześniej wspominałem Dr. Dre pozostałe. Tworzą spójną całość i pozwalają się wczuć w tą mroczną, kreskówkową atmosferę. Moim zdaniem gdyby delikatnie zremasterować płytę to ze spokojem można byłoby wydać i dzisiaj.

Dla mnie to najlepsza płyta, jaką kiedykolwiek nagrał. Wszystko co wcześniej i później nagrał nie dosięga poziomu tego dzieła, serio. Te punche, te storytellingi, porównania, poczucie humoru - coś niesamowitego! Nic dziwnego, że wielu czarnych niechętnie się do niego odnosiło widząc, kto naprzeciw nim wyrasta - nie mogli znieść, że kot z takimi umiejętnościami jest... biały. Szkoda tylko, że obecnie wybiera gorsze podkłady, ale cóż zrobić? Ważne, że flow i lirykę ma nadal jedną z najlepszych obecnie.


9/10

P.S. Trochę czasu minęło od ostatniego wpisu, zatem powiem krótko - uderzamy znowu, postaramy się, żeby już więcej nie było takich poślizgów(i mniej brudnego południa HE POZDRO DOX).

25 listopada 2010

Tug Szoł


W 2010 wyszło już tyle genialnych płytek, że nawet nie chce mi się liczyć. Jednak jedną z najbardziej oczekiwanych przeze mnie pozycji była nowa płytka teksańczyka - Slim Thug'a. A jak mu owu krążek wyszedł?

Początkowo wydawało mi się, że beznadziejnie. Pierwsze co rzuciło mi się na słuch to to, że Thugg'a wrzucił do sieci jako single najlepsze, najtłustsze bangery (podobnie jak Bun). Nie rozumiem tej mody, ale imo jest ona chujowa i apeluję o zmiany, changes jak 2Pac, rozumiesz czarnuchu.

Niestety nie mam pojęcia kto bitki klepał, bo są petardy, są chujówki, czyli standard raczej. Wiem na bank, że Play-N-Skillz zrobilli podkład w kawałku Free i tu się jaram i kłaniam się. No i propsuję typkw, którzy klepali podkłady do Gangsta, So High i Neighborhood Supa Stars.

Goście? Gości mamy całkiem sporo i tu jest różnie. Na MEGA plusy zasłużyli Z-Ro, B.o.B, Devin (mistrzowska zwrotka), Rawse i Yo Gotti. J-Dawg na antypropsie od tylu lat, za ten chujowy głos i mocno przeciętne skille. Dallas Blocker'a też nie lubię, chujowy śpiewak z niego. Big K.R.I.T. dość bezbarwnie chyba, a szkoda.

Generalnie to tak jest w miarę dobrze, z każdym odsłuchem coraz lepiej się tego całościowo słucha. Na wyrywki jest kilka petard, ale w ogromnej mierze to single, więc...

7/10 póki co, ale może będzie lepiej.

01 listopada 2010

Ya'll better vote Barack Odrama.


Ale w chuj przestój jest na blogu. :(

Jeezy to mega dziwny raper. No wiadomka niby, że fajny ma głos, czasem fajne flow, ale tekstowo jak czasem pierdolnie, to nic tylko jebnąć się na ziemię i płakać. Niemniej jednak lubię go słuchać, bo się fajnie go słucha i dobre bujaszki ziomek robi. A dzisiaj pisał będę o jego debiutanckim krążku, pierwszym z serii Thug Motivation - Let's Get It: Thug Motivation 101.

Płytka ta to już niewątpliwie południowy mega klasyk. Cały krążek to miazga niesamowita, żadnego skipowania, sążne bangery mieszane z wolniejszymi traczkami. Całość świetnie urozmaica dość spora ilość gości.

Za bity w większości odpowiada typek o ksywce Shawty Redd i w sumie nie mam zarzutu do jego podkładów, fajnie zrobione, zaaranżowane itd. Poza tym swoje 57 groszy dorzucili tu m.in. Drumma Boy i J.U.S.T.I.C.E. League = jest grubo i wiesz o tym, nawet jeśli płytki nie słuchałeś ( za co masz -2398427634264924 do respektu, pamiętaj). Śmieszny bit wyszedł natomiast Akon'owi - w sumie to Soul Survivor to najlepszy kawałek na płytce, ale kurwa, ten podkład to w Fruity Loops'ie 7 chyba byl robiony, no bez jaj.

Goście - jak już wspominałem - fajnie płytkę urozmaicają, nadają jej taki świeży wydźwięk. Najbardziej chyba podobają mi się występy śpiewaków - Lloyd'a i Akon'a. Dobrze nawinęli imo Bun i T.I.. Reszta jakoś nie przyciągneła specjalnie mojej uwagi, ale nie drażni też moich uszu i fajnie się ich słucha też.

Podbijam siebie - krążek miazga bardzo sroga. Jizzle ma za nią dożywotni props i w ogóle.

15/10, ofc.

08 października 2010

You Need People Like Me

Dzikie to jest trochę, że koleś, którego GENERALNIE RACZEJ nie trawię wydaje ( nie, nie przesadzam) jeden za najlepszych mixtape'ów w tym roku. No pojebaństwo totalne. A jeszcze jak wam powiem, że ten ziomek to Plies, to większość z Was(nawet słuchaczy Południa) ręce załamie i więcej tu nie wejdzie. IGNORANCI WYPIERDALAĆ, chałwa.

Ale chuj, przejdźmy do rzeczy. Plies to raper, którego albo kochasz albo nienawidzisz, przy czym nawet jak kochasz, to bardziej nienawidzisz. Hip-hopers ów właściwie drze morde bardziej niż rapuje, nie ma skillów, dykcji, flowsów specjalnie, takie ot zwykłe gówno.

Ale to co on powyczyniał na You Need People Like Me to jest miazga. W sumie ta płytka to potwierdzenie mojej nowej teorii, że nawet przeciętnym (nawet bardzo ) raperom wystarczy dać ZAJEBISTE bity i może z tego wyjść coś dobrego. I znowu mam to chujowe uczucie czy coś, bo nie wiem kto biciwka zrobił. Smutno mi z tego powodu bardzo. Przyytuulcie misia. :(

Whatever. A co jeszcze mamy na mixtape'ie tym? Ano mamy solidną dawkę bangerów, lirykę o dziwkach, everyday i'm hustlin', jestem szefem na dzielni i wszystko.

No ja nie wiem co by tu jeszcze napisać. Aha, ocenę. Ocenię ten shieznit na jakieś 8,5/10, czyli w sumie bardzo dobra, wyrównana dość płytka. Hejterzy mogą przesłuchać ze 3, 4 razy i wypierdolić chyba. Chociaż ja nie zamierzam, tak tylko świruje.

BTW: To chyba jest najbardziej nieskładna recenzja jaką kiedykolwiek napisałem, ja pierdole.

05 października 2010

From the Bottom 2 the Top


KURWA! Ale to trzeba być dobrym graczem(graczami ), żeby wydać dwie płytki w ciągu roku (pierdolić Tech N9ne'a, który wyda 3 krążek w tym roku, ofc). No przyznajcie. A w dodatku zrobiły to moje dobre ziomki z Południa, 8Ball & MJG. A co nam rapują na nowej płycie?

Rapują ten sam shiznit, pimpin' ostry, hustlin' i wszystie te sprawy, wiadomka. No a w jakim stylu to robią to chyba nwet wam wspominać nie muszę. Jest tłusto, jest mocno, jest po porstu południowo.

Bity - same shit, dobre bujacze, cykacze, sracze. Przy pierwszym odsłuchu wydawało mi się nawet, że podkładziki są trochę lepsze niż na Ten Toes Down, na 4 już mi się tak mniej wydaje, ale nadal się jaram w chuj. A najlepsze jest to, że nie mam pojęcia, kto ów instumentale poczynił. Ale chuj, bo jest dobrze, gorzej, jakby było źle raczej, nie wiem, nie ogarniam.

Gości nie ma, więc o nich nie napiszę raczej, o. Ale pewnie jakby byli, to by rozpierdolili też. Na peeeewno.

Ocena końcowa? Sam nie wiem. Jedyne czego mi tu brakuje, to chyba właśnie gości. Bo 8Ball i MJG nadal w formie.

7,5/10 z czystym sumieniem mogę dać.

BTW: Oczywiście, na płytce nie jest (nie ma? ) tylko hustlin'u, pimpin'u itp., ale tak napisałem, bo lubię tak pisać, raczej bardzo.

14 września 2010

Ugly Duckling - Live at Eskulap


Witajcie po mojej krótkiej niespodziewanej przerwie. Przez szkołę nie miałem zbytnio czasu na napisanie nowego posta, tak więc ruszamy z tym. Zacznę od relacji z koncertu jednej z popularniejszych grup rapowych reprezentujących podziemie prosto z Kalifornii - Ugly Duckling. Występ miał miejsce 4 września w klubie Eskulap. Ogólnie kilka śmiesznych i ciekawych rzeczy było.

Pierwszym odkryciem był widok paru "już-w-stanie-wskazującym" ludzi, który mocno mnie urzekł. Czekając przed wejściem podsłuchałem z rozmowy organizatora z jednym kolesiem, że jednocześnie na piętrze odbędzie się... wesele. Nie kłamał - samochody co jakiś czas zajeżdżały pod klub i wychodzili z nich ludzie ubrani wieczorowo z prezentami. Widok zaprawdę niecodzienny. Gdy wreszcie dostałem się do środka, już DJ zaczął grać set. Całkiem sympatyczny, szczególnie później, gdy dołaczył drugi DJ i koleś jadący na bongosach. Można było usłyszeć niektóre znane kawałki, m.in. Ultramagnetic MC's, Onyx, A Tribe Called Quest. Jednocześnie niektórzy z publiki okazali się być b-boy'ami(była nawet jedna b-girl!) i tańczyli pod rytm muzyki. Imponujące to było, poczułem się jakbym cofnął się do końca lat '80, czyli złotej ery. W pewnym momencie jeden z b-boy'ów chciał wejść, gdy nagle jakiś koleś zrobił rozgwiazdę i walnął nogami w głowę.

Gdzieś o 23:55, dwie godz. po wpuszczeniu wyszła grupa. Od razu wzięli się do roboty, nigdzie nie zauważyłem, żeby zabrakło im energii nawet przez chwilę. Byli b. zadowoleni z reakcji publiki. Miały też miejsca interesujące przypadki. Pierwsza była w momencie, gdy chcieli zaprosić dziewczynę na scenę, do numeru w stylu "Randka w ciemno"(nie chodzi o "A Little Samba" jakby co). Dizzy wskazał na blondynkę znajdującą się obok mnie, która okazała się być razem z chłopakiem. Po prośbach raper skwitował kolesiowi "Well, fuck you". W nagrodę Dizzy dostał środkowy palec wymierzony w niego plus obrażona mina waćpana do końca koncertu. Niespodziewanie na scenę wszedł nieznajomy jegomość, który... odpiął spodnie i pokazał dupę członkom Ugly Duckling. Na reakcję nie trzeba było długo czekać - jeden z ochroniarzy(było ich AŻ dwóch) zaczął go ścigać i niewiadomo jak się to zakończyło.

Następnie chcieli zaprosić człowieka robiącego freestyle. Wzięli Dariusza(pozdro), który wyglądał niepewnie, zresztą publika zaczęła skandować "ROZBIERZ SWETER", no i się rozpoczęło. Po wykonaniu swoich partii wersów Andy i Dizzy dali pole do popisu kolesiowi. Ogólnie był to bełkot i wyszła że tak powiem kupa. SPOKO. Przynajmniej można było się uśmiać.

A co wykonała grupa? Znane hiciory, m.in. "A Little Samba", "Turn It Up", "I Did It Like This", "La Recolucion", "Einstein's on Stage". Fajne też były pytania Andy'ego o oldschool, żonglerka mic'ami, czy opowieść o złotym łańcuchu Einstein'a. Rozdali też koszulkę oraz na koniec 3 czteropaki piwa. To ostatnie było w pewnym sensie zadośćuczynieniem dla fanów, bowiem Dizzy i spółka nie zagrali bisu przez częste problemy z mikrofonami. Po koncercie zbiłem pionę z Andy'im i zwinąłem się do domu.

Podsumowując był to świetny koncert z dobrą atmosferą z małym zgrzytem w postaci problemów technicznych, co nie przeszkodziło odbiorze występu. Kipiało energią, zajawką, radością z grania. Niejedna ekipa może im pozazdrościć tych cech. Zaliczam do dużych pozytywów tego roku.

12 września 2010

Ten Toes Down


Duet 8Ball i MJG znany słuchaczom Południa jest od lat wielu. Dwa klasyki z Memphis, siedzący w tym gównie już ok. 17(!) lat, w 2010 roku uraczyli nas kolejnym krążkiem. Co z tego wyszło?

Wyszła płyta D-O-J-E-B-A-N-A w każdym praktycznie calu. Całość buja niemożliwie, pod tym względem to pewne TOP5 tego roku. Zarówno Premrose jak i Marlon rozjebali mnie całkowicie swoimi głosami(zwłaszcza ten pierwszy) i flowsami ( tu bardziej ten drugi), które współgrając z bitem dają niesamowicie tłustą mieszankę.

Produkcyjnie to oczywiście też miazga, ale czego innego możnaby się spodziewać po takich ksywkach jak Drumma Boy czy David Banner. Solidne bujacze, żadnego zamulania, poezja po prostu. NO.

Goście dograli też konkretne zwrotki. Nawet Soulja Boy nawinął naprawdę na poziomie i fajnie urozmaicił kawałek Fuck U Mean. 16stka Lil Boosiego również brzmi dla mnie konkretnie, mimo, że jakoś nigdy nie mogłem się do niego przekonać. O występach takich kotów jak Slim Thug, T.I. czy Bun B nawet chyba wspominać nie muszę, bo wiadomo, że zniszczyli wszystko też.

Generalnie fani tego maksymalnie bujającego, grubego w chuj południowego brzmienia powinni piać z zachwytu. Fani truskulu czy w sumie czegokolwiek innego nie mają tutaj w sumie czego szukać. Jako, że do pierwszych się zaliczam, to płytce z czystym sumieniem mogę dać ocenę 9/10. Choć obiektywnie patrząc, krążek powinien zaliczyć jakieś 5-6/10, ze względu na brak różnorodniści. Ale w sumie, to chuj z nią.

22 sierpnia 2010

BEST RAPPER ALIVE!


Lil' Wayne'a nikomu przedstawiać na bank nie muszę. Człowiek, który bardzo mocno namieszał w grze swoim przedostatnim albumem siedzi teraz niestety w pierdlu, a powinien nagrywać Cartera IV, więc FREE WEEZY i nagraj nam ziomie album ćwierćwiecza.
Tak czy inaczej, płytkę, którą dzisiaj zamierzam luźno sobie zrecenzjować uważam za najlepszą w dorobku Dwayne'a. A mowa oczywiście, o Tha Carter II.

Do samego krążka przekonałem się dopiero po drugim podejściu. Przy pierwszym nie dałem rady nawet dosłuchać tej płytki do końca. Na drugim się zajarałem, a po trzecim płytek ony wskoczył do TOP5 płyt mojego życia raczej. A czemu II jest tak genialna?

Sam nie wiem. Weezyego kocham przede wszystkim za to, że praktycznie w każdym kawałku słyszę to, jak on bawi się swoją muzyką. No, wyłączyając oczywiście traczki o poważniejszej tematyce, jak np. Tie My Hands (chociaż to z Carter'a III, ale chuj, to tylko przykład). Jaram się strasznie jego flowsami i skillsami, które na tej płytce miał prawie perfekcyjne. Tekstowo także nieraz mnie tu zaskakuje.

A bity? O mamo, podkłady jakie dojebali tutaj panowie T-Mix & Batman, The Runners czy słynny duet Cool 'N Dre to istny cud, z przegenialnym Best Rapper Alive( sampel Ironów, geez - co za pomysł, sami przyznajcie) na czele. Nie ma co się rozpisywać, po prostu czysta masakra.

Ficzuringi też - jak to w klasyku zazwyczaj jakimkolwiek - świetnie dobrane. Zadziwiająco świetnie wypadł Kurupt (nie, żebym go nie lubił, po prostu wcześniej nie wyobrażałem go sobie na płycie jakiegoś południowca, a już na pewno nie na płycie Weez'a). Bardzo też podoba mi się gościnny występ Birdmana, którego generalnie średnio lubię(no może poza Fully Loaded, 100 Million i Bossy, z tych solowych występków). Ano i o Robinie Thicke nie można zapomnieć, który również w kolejnej, trzeciej części Carter'a pokazał się z naprawdę dobrej strony. Reszta ziomków Wayne'a - bez zarzutu.

Teraz powinienem teoretycznie wypisać tu jakieś minusy, ale za chuja ich nie potrafię znaleźć. Można by się na siłę pokusić o stwierdzenie, że słuchane w kółko Mo' Fire robi się po jakimś czasie męczące, no ale to kurwa wystarczy nie słuchać tego w kółko.

15/10 albo więcej.