10 lipca 2011

Tyler, The Creator - Goblin (2011), XL Recordings



Odd Future, swag, Tyler, Wolf Gang/Golf Wang, Wolf Haley, FREE EARL, Goblin. To tylko kilka słów, które najczęściej pojawiały się na różnorakich blogach w kontekście recenzowanego przeze mnie albumu. Chodzi oczywiście o najnowsze dzieło lidera grupy o najbardziej wykręconej na świecie nazwie (przyp. OFWGKTA - Odd Future Wolf Gang Kill Them All), Tylera The Creatora.

Wszystko zaczęło się od (nie)sławnego "Yonkers". Powiem szczerze, że po pierwszym przesłuchaniu nie byłem rozłożony na łopatki, chociaż pewnej wartości nie mogłem temu kawałkowi odmówić. Z jednej strony głęboki, gardłowy głos, zapadające w pamięć wejśćie, kilka ciekawych linijek (m.in. "pociski" w stronę Bruno Marsa i B.o.B., które nie pozostały bez odpowiedzi), z drugiej zaś toporne do granic możliwości flow i niekoniecznie wybitny, choć klimatyczny bit. Dodajmy do tego szokujący klip (w końcu codziennie nie widzimy, jak ktoś "zjada" robaka, później wymiotuje, zdejmuje koszulę, by w końcu powiesić się, prawda?), który potęguje całe wrażenie.

To wszystko było na tyle oddziałujące, że nie pozostało bez odzewu zarówno ze strony fanów, jak i przeciwników. Ja, jak wspomniałem, nie siedziałem przed premierą z ręką w spodniach, jednak wrażenie było na tyle pozytywne, że uznałem, że jest na co czekać. I później miałem sam do siebie pretensje...

Odpalając "Goblina" spodziewałem się kontrowersyjnej sieki, po której będę musiał zbierać mózg z podłogi. Fakt, zbierałem go. Jednak bynajmniej nie z powodu geniuszu, lecz wszechogarniającej kakofonii, która spowodowała wypłynięcie zawartości mojej czaszki przez uszy, byleby tylko je zatkać. O ile bit do "Yonkers" mógł się podobać, o tyle cała reszta nie wybija się spoza szufladek "przeciętne", "okropne" bądź "fatalne".

Dwu-trzy sekundowe loopy, bazarowe syntezatory i to psychotyczne pianinko (nie mam nic do tego efektu, jednak pojawia się on dosłownie w KAŻDYM numerze, aż do "wyżygania") powodowały, że słuchanie "Goblina" było najgorszą rzeczą, jaką słuchałem w tym roku. Dodajmy do tego, że kilka z tych kawałków trwa strasznie długo (aż trzy trwające ponad 6 minut, w tym jeden 8, plus kilka oscylujących w granicach 4-5), co dodatkowo sprawiało, że chciałem przedwcześnie zakończyć przygodę z tym albumem.

Pomimo strasznej jakości bitów, jednego nie można im odmówić - klimatu. Mroczne, wykręcone podkłady pasują do równie porąbanego gospodarza (który wraz z kumplem z grupy, Left Brainem, jest autorem ścieżki dźwiękowej). Jednak w jego wypadku też nie jest tak różowo.

O ile sam Tyler jest dość interesującym typkiem, o tyle jego postawa na majku momentami bardziej żenuje niż zachwyca. Flow toporne i nieociosane jak kamień polny, przeplatanie dobrych linijek z infantylnymi i głupimi (no bo jak inaczej nazwać wers: "I'm awesome and I fuck dolphins"?), a także brak emocji w niektórych momentach powodują, że mam ochotę zasnąć, przy kawałkach, do których powinienem bujać głową jak osioł z Parkinsonem.

Odkładając kontrowersję na bok mamy koncept z potencjałem (który był obecny już na pierwszym albumie Tylera, na "Bastardzie"), który cierpi z powodu nieudolności gospodarza na mikrofonie. Bo pomimo swych dwóch interesujących oblicz, nieobliczalnego i brutalnego oraz głębszego i momentami roztkliwiającego, Tyler chwilami nie ma na tyle charyzmy, aby mnie przykuć do "Goblina" na dłużej. A szkoda, bo na wielu występach gościnnych potrafił zaskoczyć i błyszczeć. Tutaj co najwyżej miga, a i tak nie zawsze.

W sukurs idą mu koledzy z Odd Future. Jednak są oni zbędnym dodatkiem do Tylera, gdyż ŻADEN z nich nie zbliża się do niego umiejętnościami (i tak już dość średnimi). Jedynie do Franka Oceana nie można się jako tako przyczepić, chociaż sam w sobie jest tylko przeciętnym piosenkarzem, który nie tyle urozmaica, co nie przeszkadza na "She".

Próbowałem podejść do "Goblina" kilkukrotnie, z tym samym, a czasem nawet gorszym skutkiem. O ile Tyler jest postacią w pewnym sensie unikalną i wyjątkową, o tyle w aspekcie muzycznym wypada strasznie blado. Nie mogę mu odmówić energii i wigoru na koncertach, jednak na płycie nie gra to żadnej roli. W ogólnym rozrachunku "Goblin" zasługuje na 3. Ale na 10. Natomiast jeśli chodzi o przyjemność słuchania, wystawiam zasłużone mocne 0. Jest tu co prawda kilka jaśniejszych punktów, lecz przysłania je cała chmura wad i niedociągnięć.

Jednak jeśli po przesłuchaniu "Goblina" masz z goła odmienne zdanie lub po prostu nie zgadzasz się czymś, co napisałem - napisz komentarz.

Pozdrawiam

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz